Co robimy gdy…nie nagrywamy, nie piszemy, nie jeździmy? Takie pytanie zadano nam już jakiś czas temu. Wróciliśmy do niego i dzisiaj pochwalimy się nieco naszym lenistwem oraz małą miłością do młodości.
Ci, którzy śledzą bloga od początku doskonale wiedzą, jak kochamy podróże pociągami. Celami naszych wyjazdów są najczęściej miasta, do których nas zapraszacie w zwykłe odwiedziny, czy polecając Aquapark. Nie o każdych odwiedzinach udało nam się napisać na blogu, a było ich naprawdę sporo. Podczas tych wszystkich podróży poznawaliśmy Was – kilkadziesiąt osób, w których historie staraliśmy się wsłuchać z największym zaangażowaniem. Bywało i tak, że poznawaliśmy Was zupełnie bez wcześniejszej zapowiedzi, gdy widząc wstawione przez nas zdjęcia na Facebooku pisaliście prywatne wiadomości proponując szybką kawę. To naprawdę ciekawe przeżycie, gdy spotykając się po raz pierwszy ma się tyle tematów do rozmowy, a osoba przysłuchująca się z boku mogłaby powiedzieć, że znamy się od dawien dawna.
Poza wodnymi atrakcjami i stukotem torów jest jeszcze coś, co kochamy z Pawłem. Gry planszowe. Gdy w dobie cyfryzacji ludzie wpatrują się w komputery, z zapałem grają na konsolach do gier bądź teoretycznie spędzają czas z kumplami będąc bardziej skupionym na swoim telefonie my zdecydowanie wolimy zapomnieć o świecie siadając ze znajomymi przy jednym stole, na którym rozkładamy planszówkę. I tak było również, zanim poznaliśmy się z Pawłem. Początki naszego związku nie znają tej rozrywki. Nigdy nie zdarzyło się nam nawet rozmawiać o grach planszowych, mimo tego, że podczas kilku odwiedzin u Pawła, zanim jeszcze zamieszkaliśmy razem, zabierał mnie on do swoich znajomych, by przy piwku zagrać w jakąś planszówkę. Nigdy też nie spodziewałbym się po sobie, że kilka partyjek przerodzi się w miłość do pionków i kolorowych plansz. W dużej mierze zmieniło się to podczas wizyty mojej rodziny we Wrocławiu. To właśnie wtedy praktycznie co wieczór siadaliśmy w 4 do 6 osób przed planszą do Monopoli by spędzić nad nią kilka godzin zapominając o czasie, śnie i jedzeniu.
Gdy kilka tygodni później Paweł dostał na urodziny od swoich bliskich znajomych „Kolejkę”- zabawną grę symulującą robienie zakupów za czasów PRL-u – wiedzieliśmy, że to jest nasza mała wspólna miłość. I wiedzą o tym nasi znajomi, którzy odwiedzając nas przy okazji słyszą propozycję spróbowania delikatnej w smaku ale bogatej w % nalewki o (niezaskakującej chyba nazwie) „PIOTR and PAWEŁ”. Dowód? Sąsiad, którego poznaliśmy kilka dni temu, gdy wpadł do nas odebrać klucz do klatki schodowej. Myślicie, że wypuściliśmy go bez degustacji? Nie spróbował naszej nalewki jednak Mikołaj, który czytając to zapewne zdziwi się, że zrobiłem małą prywatkę wspominając o nim. Jednak tym się nie martwię, bo mimo swojego sprzeciwu, doskonale wie, że unika nieuniknionego. A my przyznajemy się bez bicia – kochamy nalewki. Robić i degustować 🙂
Przy okazji odwiedzin w naszych małych czterech kątach poza planszówką i nalewką możecie dostać do rąk…
Album! To kolejna rzecz, której oddajemy kawałek naszego życia. I nie mamy na myśli albumu na komputerze, lecz taki tradycyjny z czarnymi kartkami, wklejanymi zdjęciami i odręcznymi opisami białym flamastrem. Chcieliśmy posiadać pamiątkę z pierwszego roku naszego związku. Pamiątkę tradycyjną, dlatego w albumie znalazło się miejsce nie tylko na zdjęcia, ale i pierwszy list, jaki napisałem do Pawła, otrzymane od Was pocztówki, czy… bilety wstępu z miejsc, które odwiedziliśmy. Na jednym albumie jednak nie koniec. Tworzymy teraz album drugoroczny i mamy nadzieję, że każdy kolejny będzie pamiątką rocznicy naszego związku. Mamy z tym pewne marzenie, aby miejsce w nim znalazło się również dla każdego z Was. Każde spotkanie i usłyszana historia to dla nas cenna lekcja ale przede wszystkim ogromna przyjemność. Wspólne zdjęcie to obraz na chwilę zatrzymanego życia i uśmiechu, do którego chcemy wracać w każdym czasie aby móc podzielić się tym z każdą kolejną osobą.
Do kart albumu wracamy z Pawłem dość często. Niemalże zawsze wyciągamy go, gdy odwiedza nas ktoś we Wrocławiu. Sami siadamy do niego, gdy potrzebujemy chwili…
Lenistwa! I właśnie o tym napiszę kończąc ten wpis 🙂 Zdarza się, że raz na dwa miesiące mamy weekend tylko dla siebie. Nie spotykamy się wtedy z nikim, nigdzie nie wyjeżdżamy, nie robimy zdjęć, nie nakręcamy filmiku i nie piszemy nic na blogu. Część z Was miało okazję przekonać się o tym chociażby przy okazji rozmów na Facebooku, gdy odpisywaliśmy w piątek czy sobotę, że odezwiemy się dopiero w niedziele wieczorem. Co wtedy robimy? Bez owijania w bawełnę – ogarnia nas totalne lenistwo. Potrafimy wstać z łóżka o 12, zjeść śniadanie o 15, wziąć prysznic dopiero wieczorem, przeleżeć cały dzień wtulonym w siebie oglądając przy okazji programy, na które normalnie patrzymy „z politowaniem”. Innym razem spędzamy weekend całkowicie nic nie robiąc, ale poza domem. Na kilka godzin idziemy do ukochanego Wrocławskiego Aquaparku bądź wygrzewamy się w saunach. A gdy pogoda na to pozwala, zwijamy kocyk i leżakujemy w parku przy fontannach. Jaki mamy w tym cel? Osiągnięcie stanu „niczegochcenia” i „niczegomyślenia”. Przestajemy zastanawiać się czy i co będziemy dzisiaj jeść; czy, kiedy i jak wrócimy do domu… o ile w ogóle z niego wyjdziemy. Potrafimy przejść kilka kilometrów przez miasto bez konkretnego celu nic przy tym nie mówiąc, patrząc wyłącznie przed siebie i obserwując ludzi – to, jak ze sobą rozmawiają, jakie uczucia uzewnętrzniają, jak obserwują innych ludzi, jaka jest ich reakcja na innych spacerowiczów.
Mimo tego, że kochamy z Pawłem świat nowinek technicznym, mamy w sobie nutkę tęsknoty za dzieciństwem i dziecięcym podejściem do życia. Wtedy fascynował nas świat zabawy w chowanego na podwórku, gry w policjantów i złodziei, jazdy bez celu na rowerze czy zwykłej zabawy w łapki. Dzisiaj cieszymy się z tego, że potrafimy idąc ulicą uśmiechać bez powodu mimo tego, że nie dzieje się najlepiej w kraju. Swoją postawą staramy się realizować pewien życiowy cel. Chcemy zmieniać to, czego nie możemy zaakceptować i staramy się zaakceptować to, czego nie możemy zmienić.
~ Piotrek